Jestem fanką popękanego bruku z grzywą traw, dziur w płocie, zarośniętych działek, opuszczonych siedzib. Miejsca gdzie człowiek machnął ręką i porzucił, stają się przyjaźnie dzikie i naturalne. Znikam w chaszczach, ruinach, całej tej pozornej niedoskonałości i jednocześnie się tam odnajduję. To jak naturalne środowisko gdzie następuje bezbolesne utożsamienie, nie ma potrzeby dopasowania, równego pociągnięcia eyelinerem i udowadniania, że też potrafię. Te miejsca prowadzą donikąd, a jednak odkrywają jakieś prawdy i uczą. Mnie uświadamiają, że wolałabym się poddać biegowi rzeczy niż stanąć w szranki z życiem. Trochę to jednak smutne... Bo z jednej strony można zainspirować się mocą i nieustępliwością natury, z drugiej stać się jej bezwolną ofiarą. Tylko jak bycie ofiarą sił natury wygląda z perspektywy, że jednak jesteśmy jej częścią? Piosenka Harlem River snuje się za mną co jakiś czas. Sama rzeka snuje się przez Manhattan w NY, jest...