W słowniku nie znajdziecie, ale istnieje pojęcie - 'strojenia publiczności'. Uświadomienie sobie tego faktu pozwoliło mi wytrwać, acz nie do końca, w pewnym klubie. Zaplanowałam miły, koncertowy wieczór z zespołem, który dotąd trzyma swój skład w tajemnicy.
Weszliśmy w morze ludzi, które szumiało od rozmów i śmiechów, taka barwna mieszanka studencka. Po 10 minutach oczekiwania i lustrowania profili i outfitów stwierdziłam, że się zestarzałam. Po dwudziestu minutach dreptania w miejscu nogi zaczęły mi wchodzić wiadomogdzie, nos ustanowił tymczasowe państwo katar, a oczopląs wzmocnił. Rozejrzawszy się wokół stwierdziłam, że tapety to szary papier malowany wałkiem i że z nudów można skubać zacieki. Po pół godzinie ścianka była gładziutka, a mnie sie przypomniało, że nie opowiadałam jeszcze Leszkowi o szpitalach w NYC, więc zrelacjonowałam ze szczegółami opowiastkę Stardust (ha ha)
W czterdziestej minucie pozbyłam korpus swetra i skończyłam piwo. Leszek powoli osiągał próg wszystkomijedności, po czym zakomunikował, że juz całkowicie wyluzował, natomiast we mnie struna naciągnęła się do granic oraz odblokował looper - zaczęłam z przesadą powtarzać, że to już przesada. Duszno, uff, jak duszno. Gdy Lech wybył na chwilę w sprawie pęcherza, zaczęłam dopytywać okoliczne towarzystwo, czy wie co jest grane i czy aby w ogóle dziś. Wszyscy wiedzieli nic, nawet kelnerki zbierające po kątach szklanki miały pustkę w oczach. Wszyscy dostępowali wątpliwej przyjemności uczestniczenia w grze wstępnej na ludzkich nerwach. Pod moimi biodrami kaloryfer cisnął kalorie podgrzewając atmosferę z każdą minutą. W pięćdziesiątej minucie maratonu cierpliwości, usłyszałam od męża łopatologiczną definicję 'strojenia publiczności' - Ravi Shankar, nieżyjący mistrz sitaru, wchodził na scenę i potrafił pół godziny stroić instrument, choć starczyłoby mu kilka minut. Było to ekscytujące oczekiwanie, wchodzenie za artystą w mentalną niszę, którą wkrótce miał wypełnić dźwięk. Ale tu nie było Raviego, nie było brzdąkającej ciszy, tylko tłok z komórkami w dłoniach. Po godzinie i dziesięciu minutach jakieś zakapturzone postaci zaczęły gmerać przy kablach. Miałam ochotę gwizdać. Dopiero po następnych dziesięciu okrążeniach wskazówek, dostrzegłam białe postaci z lusterkami na twarzach gramolące się na podest - zespół incognito wystartował.
Od tego momentu już nie chce mi się opowiadać. Niby spoko, ale to NIE był Ravi Shankar. To nie było TO. Nie pojawiło sie żadne uczucie ulgi, czy ekscytacji ujętej w słowo NARESZCIE, pozostała goryczka i pozostało sie urwać -po półtorej godzinie oczekiwania i pół godzinie słuchania.
W domu do towarzystwa zaprosiliśmy Lyncha. Siedemdziesięciolatek, ale magik i
człowiek renesansu.
Weszliśmy w morze ludzi, które szumiało od rozmów i śmiechów, taka barwna mieszanka studencka. Po 10 minutach oczekiwania i lustrowania profili i outfitów stwierdziłam, że się zestarzałam. Po dwudziestu minutach dreptania w miejscu nogi zaczęły mi wchodzić wiadomogdzie, nos ustanowił tymczasowe państwo katar, a oczopląs wzmocnił. Rozejrzawszy się wokół stwierdziłam, że tapety to szary papier malowany wałkiem i że z nudów można skubać zacieki. Po pół godzinie ścianka była gładziutka, a mnie sie przypomniało, że nie opowiadałam jeszcze Leszkowi o szpitalach w NYC, więc zrelacjonowałam ze szczegółami opowiastkę Stardust (ha ha)
W czterdziestej minucie pozbyłam korpus swetra i skończyłam piwo. Leszek powoli osiągał próg wszystkomijedności, po czym zakomunikował, że juz całkowicie wyluzował, natomiast we mnie struna naciągnęła się do granic oraz odblokował looper - zaczęłam z przesadą powtarzać, że to już przesada. Duszno, uff, jak duszno. Gdy Lech wybył na chwilę w sprawie pęcherza, zaczęłam dopytywać okoliczne towarzystwo, czy wie co jest grane i czy aby w ogóle dziś. Wszyscy wiedzieli nic, nawet kelnerki zbierające po kątach szklanki miały pustkę w oczach. Wszyscy dostępowali wątpliwej przyjemności uczestniczenia w grze wstępnej na ludzkich nerwach. Pod moimi biodrami kaloryfer cisnął kalorie podgrzewając atmosferę z każdą minutą. W pięćdziesiątej minucie maratonu cierpliwości, usłyszałam od męża łopatologiczną definicję 'strojenia publiczności' - Ravi Shankar, nieżyjący mistrz sitaru, wchodził na scenę i potrafił pół godziny stroić instrument, choć starczyłoby mu kilka minut. Było to ekscytujące oczekiwanie, wchodzenie za artystą w mentalną niszę, którą wkrótce miał wypełnić dźwięk. Ale tu nie było Raviego, nie było brzdąkającej ciszy, tylko tłok z komórkami w dłoniach. Po godzinie i dziesięciu minutach jakieś zakapturzone postaci zaczęły gmerać przy kablach. Miałam ochotę gwizdać. Dopiero po następnych dziesięciu okrążeniach wskazówek, dostrzegłam białe postaci z lusterkami na twarzach gramolące się na podest - zespół incognito wystartował.
Od tego momentu już nie chce mi się opowiadać. Niby spoko, ale to NIE był Ravi Shankar. To nie było TO. Nie pojawiło sie żadne uczucie ulgi, czy ekscytacji ujętej w słowo NARESZCIE, pozostała goryczka i pozostało sie urwać -po półtorej godzinie oczekiwania i pół godzinie słuchania.
W domu do towarzystwa zaprosiliśmy Lyncha. Siedemdziesięciolatek, ale magik i
człowiek renesansu.
oj, bylam kiedyś w klubie studenckim na koncercie ze znajomymi. W sumie to czułam się podobnie... Nie było fajnie, rękompensowanie sobie wieczoru było w moim przypadku, takie sobie.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam :*
Wszystko ma swoj czas... Czyli czasy studenckie sa za Toba!
OdpowiedzUsuńSerdecznosci
Judyta
Pewne czasy dla pewnych osób się skoczynczyły. Ale wrócą, choć w nieco innej postaci...
OdpowiedzUsuńO rany, no to mi napędziłaś stracha... Właśnie sprezentowałam mężowi młodzieżowy koncert w studenckim klubie na imieniny, ups... Ostatni raz byliśmy na takim z 15 lat temu, a teraz nasza 4 dzieci może wreszcie zostać sama w domu :-))
OdpowiedzUsuńWygląda na to, że filharmonia, którą ja dostałam w prezencie to był lepszy pomysł :-)
spokojna głowa, na pewno koncert wypali i nie będzie tak drastycznie jak w moim przypadku;)
UsuńSwoja drogą (a'propos powyzszych komentarz) wiem, że mój studencki mam za sobą, ale czas na muzykę jest zawsze. To, że występ się nie udał nie znaczy, że mam rezygnować z szukania okazji do posłuchania czegoś nowego, prawda?:))
Też byłam na ich koncercie, też było 30 minut oczekiwania, nogi miałam w ... zauroczona płytą czekałam na oczarowanie, miałam mieszane uczucia co do Kosmosu, ale w gruncie rzeczy mnie urzekli, może to dobre nagłośnienie w Eterze we Wroc, może fakt, że byłam tam z kimś wyjątkowym dla mnie albo nawiązując do Ciebie u nas to nie był koncert studencki, przekrój wiekowy ogromny, nawet zastanawiający. Trzy bisy i bonusy, wytarły z pamięci czas oczekiwania, cały klub szalał,drżał i zamykał oczy. W sumie warto było, choć zawsze można znaleźć lepszego mistrza:) całuje Basia
OdpowiedzUsuńo! Basiu, czyżbyś tez słuchała Bokki?:) Jesli tak to fajnie, że ci się spodobało:)
OdpowiedzUsuńZakochałam się w ich muzyce:) w te pędy poszłam więc na ich koncert:) muszą jeszcze dużo dopracować, ale płyta jest piękna:)
OdpowiedzUsuńCzyli - rozczarowanie????? Uf... to brzydkie uczucie, po oczekiwaniu! Serdeczności.
OdpowiedzUsuń